Province

  • All Poland
  • dolnośląskie
  • kujawsko-pomorskie
  • lubelskie
  • lubuskie
  • łódzkie
  • małopolskie
  • mazowieckie
  • opolskie
  • podkarpackie
  • podlaskie
  • pomorskie
  • śląskie
  • świętokrzyskie
  • warmińsko-mazurskie
  • wielkopolskie
  • zachodniopomorskie
Piotr Haniecki
Piotr Haniecki , 48 years old

W mojej głowie była śmierć... Pomóż mi odzyskać życie, a moim dzieciom tatę

To był ostatni dzień maja. Piotr miał dreszcze, choć na zewnątrz panował upał. Strasznie bolała go głowa. Winił klimatyzację. Po kilku godzinach skóra paliła go jak ogień. Każdy dotyk powodował niewyobrażalny ból… Przestał oddychać. Życie jest takie nieprzewidywalne, takie kruche… Do tego dnia Piotr był zdrowym, silnym mężczyzną. Miał odpowiedzialną pracę i dwóch synów, dla których starał się być całym światem. Każdego dnia przyświecała mu jedna myśl - by Misiek i Kubuś byli z niego dumni… I nagle w jednej chwili wszysto się skończyło. Nie było już nic, tylko ciemność i walka o życie, które, jak przerwany film, w jednej chwili może się skończyć. Syn czuł się źle od kilku tygodni. Zadzwonił do mnie, żebym przywiozła mu jakąś rozgrzewająca maść. Piękna pogoda, ludzie w krótkich rękawkach, a on włączał ogrzewanie w samochodzie… - opowiada pani Bogumiła, mama Piotra. Akurat jest z nim na spacerze. Piotr porusza się na wózku. Nie jest w stanie opowiedzieć swojej historii, bo nie mówi. - Myśleliśmy, że po prostu się przeziębił. Znalazłam go nieprzytomnego, leżał bezwładnie jak szmaciana lalka… Piotra przewieziono do szpitala. Miał już przeczulicę – nieprawidłowe odczuwanie bodźców. Przy każdym dotyku niewyobrażalnie cierpiał. Lekarze podali morfinę i wprowadzili go w stan śpiączki farmakologicznej. Inaczej umarłby z bólu.  miał wirusowe zapalenie mózgu. Zakażenie układu nerwowego… Kolejne badania wykazały, że w jego organizmie sąbakterie, które zaatakowały cały organizm. Piotr został zabrany na oddział zakaźny. Kraina śmierci…. Lekarz powiedział, że jeśli syn się czymś zarazi, to będzie dla niego koniec. W ciągu 24 godzin zmarły 3 osoby. Piotrek był jedynym, który przeżył. Stan Piotra z dnia na dzień się pogarszał. Lekarze próbowali wszystkiego. Bezskutecznie. Antybiotyki nie działały… Trwała dramatyczna walka z czasem. Szukano przyczyny zapalenia opon mózgowych… W końcu nastąpił przełom, znaleziono bakterię w zatokach. Piotr skarżył się na ich ból od jakiegoś czasu. Miał katar, zatkany nos, źle się czuł. Głowę rozsadzał tępy, pulsujący ból. Myślał, że to przez klimatyzację w biurze, że go przewiało. Tymczasem w zatokach siała spustoszenie bakteria, która potem zaatakowała mózg i prawie odebrała Piotrowi życie. Przeprowadzono operację i liczne zabiegi, mające na celu usunięcie bakterii. Dopiero wtedy jego stan się polepszył. Po miesiącu odłączono morfinę. Później respirator. Pół roku trwało pozbycie się rurki tracheotomijnej… Wybudzanie Piotra było długim procesem, lekarze bali się, że dojdzie do nieodwracalnych zmian w układzie nerwowym i mózgu. Bakteria kompletnie spustoszyła organizm. Piotr ma porażoną prawą stronę ciała. Na szczęście pozostał sobą, wszystko wie, wszystko widzi, słyszy, wszystko rozumie. Wciąż jednak nie mówi. Nie może się porozumieć. Bardzo z tego powodu cierpi. Lekarze powiedzieli mi, że proces leczenia będzie długi i kosztowny, wymagający rehabilitacji, dojelitowego żywienia, opieki 24 godziny na dobę. Niestety okazało się, że dla Piotra nie ma już możliwości leczenia w ramach NFZ. Jedynym ratunkiem dla niego jest intensywna rehabilitacja - neurologiczna, logopedyczna, ruchowa w specjalnym ośrodku. Bez niej Piotr nie ma żadnych szans! Będzie przykuty do łóżka, całkowicie zależny od drugiej osoby – rozpacza mam Piotra. – Piotr ma tylko mnie i synków, ja jestem na emeryturze. Skąd wziąć pieniądze, by ratować jego zdrowie, jego życie? Pierwszy raz w życiu muszę błagać o pomoc, bo inaczej mój syn pójdzie na zmarnowanie! Na Piotra czeka dwóch wspaniałych synów. Misiek ma 10 lat, Kubuś 4 latka… Ciągle dopytują, kiedy tata wróci. Kiedy będzie w stanie z nimi porozmawiać, pobawić się, przytulić… Pomóż mu, pozwól dzieciom odzyskać tatę, a Piotrowi jego życie… Bez Twojej pomocy nigdy  się to nie uda.

48 779,00 zł ( 38.53% )
Still needed: 77 816,00 zł
Martyna Koteluk
Martyna Koteluk , 23 years old

Nie muszę żyć z piętnem kalectwa. Dzięki Wam mogę być zdrowa!

Jakiś czas temu, by opisać moje życie, wystarczyło jedno słowo – męczarnia. Wózek inwalidzki i cierpienie – bóle kręgosłupa i nóg, których nie potrafiłam znieść. Niepełnosprawność pogłębiała się każdego dnia, a ja byłam bezsilna. Choroba, której nazwy większość ludzi na świecie nawet nie słyszała, stała się moim przekleństwem. Zespół Kabuki sprawił, że kiedy miałam 9 lat, rozpoczął się mój największy koszmar – przestałam chodzić... Kalectwo chciało ukraść moje życie, na zawsze odebrać perspektywę zdrowia i samodzielności – już zawsze miałam być zależna od innych. Życie miało toczyć się obok mnie – a ja, na uboczu, zawsze sama, mogłam tylko obserwować, jak inni każdego dnia robią to wszystko, czego tak bardzo pragnęłam, a nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Fizyczne upośledzenie sprawiało mi psychiczny ból. Być może są ludzie, którzy potrafią zaakceptować własną ułomność, kochać życie mimo doznawanej krzywdy. Ja, mając zaledwie 15 lat, czułam, że już dłużej nie dam rady. Moje życie było piekłem. Amputacja nóg – to jedyne, co proponowano mi w Polsce. Nie mogłam się na to zgodzić. Choć każda kolejna konsultacja doprowadzała mnie na skraj rozpaczy, wciąż wierzyłam w to, że to nie jest moje przeznaczenie, że Bóg zaplanował jeszcze dla mnie coś pięknego, o co warto walczyć… I tak też się stało! Lekarze z kliniki w Aschau zapewnili mnie, że potrafią mi pomóc. Otrzymałam od nich 100% szans na to, że po operacji będę chodzić. Jedyna szansa, która mogła zakończyć udrękę, miała swoją cenę - 160 tysięcy złotych. Kwota, która była całkowicie poza moim zasięgiem. Udało się ją zebrać dzięki Wam. To był prawdziwy cud – nie znam innego słowa, jakim mogłabym opisać to, co się stało. Tysiące ludzi uwierzyło razem ze mną w to, że jeszcze mogę chodzić, że można przerwać tę gehennę! Lekarze mieli rację i sprawili, że mogłam wreszcie spojrzeć na swój wózek inwalidzki z góry. Wreszcie stałam na własnych nogach, a łzy ciekły mi po policzkach dlatego, że wreszcie dostałam dowód. Szczęście, które kosztowało bardzo wiele, ale wierzcie mi – było warto. Nie pozwoliliście, bym straciła nogi, mało tego, pomogliście mi na nich wstać. Nie brakowało takich momentów, w których nawet piękny widok za oknem nie umiał na mojej twarzy wywołać, chociażby promyczka nadziei i uśmiechu liczyła się tylko wtedy tęsknota i to, że chce już wracać z mojego pola bitwy, do swojego codziennego życia przyjaciół rodziny osób, które właśnie wtedy nawet w najgorszych momentach trwały przy mnie i starały uświadomić, że to, jest tylko i wyłącznie dla mojego dobra, chociaż najchętniej spakowałabym walizki i wykupiła bilet powrotny do Polski, chociażby na kilka dni, aby chwile odpocząć i mieć moment oddechu... Ale wiedziałam, że tak nie mogę zrobić, nie mogę pozwolić sobie na zaprzepaszczenie swojej szansy niespełnienia marzenia, a przy tym zawieźć was wszystkich tych, co zrobili wszystko, aby mi pomóc… Wiedziałam, że jeśli nie pokonam swojego leku i strachu, który wciąż mi i mojej mamie towarzyszył, nigdy nie podniosę się ani nie pójdę w dalszą drogę po moje marzenia… Wiedziałam, że jeśli wrócę, chociażby na kilka dni do swojego domu nie wróciłabym tam w ogóle na kolejną operację… Zastanawiacie się, czy kiedyś zrobiłabym to ponownie? Sprawa jest dla mnie oczywista tak, ale musiałabym się na to lepiej nastawić i może zmieniłabym jedno niegojące się rany i strach przed kolejna, ciężką ośmiogodzinną… Najcięższe było czekanie, na to aż wreszcie usłyszę te magiczne słowa, które słyszałam już tak wiele, ale i tak ta radość była chwilowa, bo za chwile i tak usłyszałam, że jednak będę musiała tutaj jeszcze być… Dni, miesiące spędzone w budynku szpitala słysząc tylko język, którego i tak prawie nigdy nie rozumiałam, były bardzo trudne i ciągnęły się w nieskończoność…  Ale wiem, że było warto, gdyby nie to wszystko nie robiłabym swoich pierwszych kroków, nie wylałabym aż tak dużo łez szczęścia, nie mogłabym zobaczyć uśmiechu na twarzy mojej mamy, dla której tak jak i dla mnie nawet to, że stanęłam przy chodziku, było cudownym momentem. Jestem w połowie drogi do samodzielnego chodzenia. Dla mnie to piękne uczucie… Ale i teraz, jeśli pozwolicie, chciałabym was wszystkich poprosić, o pomoc rehabilitacja, jest bardzo kosztowna. Dlatego proszę, pomórzcie mi osiągnąć mój cel. Bo bez waszego wsparcia i dobrego serca nie uda mi się dokończyć tej walki. Teraz wierzę, że nie ma rzeczy niemożliwych.

33 308,00 zł ( 42.39% )
Still needed: 45 267,00 zł
Lena Trybała
Lena Trybała , 37 years old

Los dał mi tylko jedną szansę. Proszę, pomóż mi zawalczyć o życie bez bólu...

Od zawsze we dwie - wtedy, gdy z pierwszym oddechem walczyłyśmy o życie, gdy rodzice nie potrafili się nami zająć i trafiłyśmy do specjalnego ośrodka, gdy każdego dnia pokonywałyśmy przeszkody, które stawia przed nami choroba. Dzisiaj Iza, moja siostra, radzi sobie o wiele lepiej. Ja nie miałam tyle szczęścia… Lata zaniedbań i brak odpowiedniej rehabilitacji sprawiły, że niebawem mogę usiąść na wózek i nigdy z niego nie wstać… Ale czasu nie cofnę, nie ma co rozdrapywać starych ran. Teraz w końcu mam szansę i nadzieję! Mam też ogromny strach - czy mi się uda? Operacja, dzięki której mogę chodzić, kosztuje mnóstwo pieniędzy. Pieniędzy, których nie mam... Dlatego jestem tu i proszę Cię - pomóż. Powinnyśmy urodzić się 3 miesiące później, ale los chciał inaczej. Był 1987 rok, sprzęt w szpitalach o wiele gorszej jakości, a my przyszłyśmy na świat zdecydowanie za wcześnie, by przeżyć. 6-miesięczne bliźnięta, ważące zaledwie kilogram, od początku nie dostały szansy. My jednak walczyłyśmy - o każdy oddech, o każdy kolejny dzień. Przez pierwsze trzy miesiące nie umiałyśmy nawet same oddychać. Jednak z dnia na dzień - mimo negatywnych rokowań - nasz stan się polepszał. Moja starsza o 15 minut siostra poradziła sobie o wiele lepiej - szybciej nauczyła się samodzielnie łapać oddech, potem mówić, siedzieć, chodzić. Moje dzieciństwo właściwie toczyło się w szpitalu. Nie mam wspomnień, jak biegam po łąkach, bawię się w chowanego, ścieram kolana wspinając się po drzewach… Pamiętam za to białe lekarskie kitle, kroplówki, ból i smutek. Zanim skończyłam 7 lat, miałam za sobą już trzy operacje nóg. Gdy skończyłyśmy z siostrą 6 lat, trafiłyśmy do Ośrodka Opiekuńczo-Wychowawczego prowadzonego przez siostry zakonne. Nasi rodzice niestety mieli inne priorytety, nie umieli się nami zająć, a my tak bardzo potrzebowałyśmy specjalistycznej opieki… W ośrodku nie było nam źle - tam się uczyłyśmy, tam miałyśmy rehabilitację, dzięki której byłam w stanie stawiać samodzielne, choć koślawe, kroki. Stopniowo zaczynałam się coraz lepiej ruszać, chodzić z balkonikiem. Cały czas jednak tęskniłam za domem, do którego mogłyśmy jechać tylko dwa razy w roku. Niestety - gdy skończyła się szkoła podstawowa i zaczynało gimnazjum, trzeba było wracać do domu… Ja byłam jeszcze dzieckiem, a nikt nie zadbał o to, bym miała niezbędną rehabilitację. Może gdyby wtedy więcej ćwiczyć, częściej rehabilitować, dzisiaj nie byłoby ze mną tak źle. Niestety - los chciał inaczej. Wiele lat zaniedbań przyczyniły się do mojego obecnego tragicznego stanu… Mam dopiero 31 lat i całkowitą niezdolność do pracy. Poruszam się tylko z pomocą drugiej osoby albo na wózku elektrycznym. Nie jestem nawet w stanie sama wyjść z domu... Jednak i mnie szczęście w końcu spotkało - poznałam cudownego mężczyznę, dziś mieszkamy razem i planujemy ślub. Marzę o tym, by iść do ołtarza o własnych siłach, a nie jechać na wózku inwalidzkim… I teraz to marzenie może się spełnić! Dostałam szansę na zdrowie, na naprawienie tych wszystkich lat, które poszły na zmarnowanie. W maju 2017 roku, za namową Marka, mojego narzeczonego, byłam na konsultacji u doktora Paley’a. Sama bym się nawet nie odważyła tam pojechać, ale Marek tak bardzo wierzy, że w końcu “stanę na nogi”... Dziś wiem, że to była najlepsza decyzja w moim życiu. Zakwalifikowałam się na operację  w Instytucie dr. Paley’a. Po tej operacji mogę stać się zupełnie niezależna! Właściwie to będzie seria czterech zabiegów, łącznie z wymianą biodra i prostowaniem nóg. To niesamowite, to o czym marzyłam i czego tak bardzo pragnęłam, a przez całe życie wydawało mi się niemożliwe, może stać się faktem! Jednak jest ogromny mur, który dzieli mnie od upragnionego zdrowia - są to pieniądze… Chociaż kwota jest gigantyczna i przeraża, muszę zawalczyć, choć spróbować wykorzystać jedyną szansę, która została mi dana. Postanowiłam więc, że spróbuję i poproszę Was o pomoc. Nigdy o nic nie prosiłam, starałam się radzić sobie sama, chociaż zazwyczaj wiatr wiał mi prosto w twarz. Ale tym razem los się do mnie uśmiechnął, mam szansę, a to więcej, niż miałam w całym życiu! Muszę do końca wierzyć, że się uda... Lana Bartniczak

48 215,00 zł ( 18.65% )
Still needed: 210 251,00 zł
Hubert Targoński
Hubert Targoński , 28 years old

Lekarze mówili, żebym nie patrzyła jak umiera...

Widziałam go, gdy przyszedł na świat, kiedy był malutki, bezbronny. Od tego czasu minęło 21 lat, podczas których dbałam o niego, drżałam, cieszyłam się z jego sukcesów i martwiłam się jak każda matka. Teraz po tych 21 latach los sprawił, że wszystko, o czym marze, to żeby zabrać go do domu, żeby żył i mógł samodzielnie oddychać... Mój synek wyrósł na zdrowego chłopca, a stracił wszystko, co miał w jednej chwili. Cudem przeżył i cud sprawił, że jest nadal ze mną. Widziałam zdjęcia z miejsca, w którym to wszystko się stało. Na tych zdjęciach była krew… mnóstwo krwi mojego dziecka, które dzisiaj cierpi tylko dlatego, że miało pecha. Hubert pojechał do pracy jak każdego dnia. Pracował na budowie domu, gdzie tego dnia miał poszerzać otwór w ścianie. Połowę pracy wykonał z kolegą, potem chwila przerwy i druga część. Była godzina 14, powoli kończył się dzień pracy, kiedy kolega Huberta usłyszał odgłos upadającej szlifierki… Nastała cisza, z której wyłonił się Hubert, trzymający się za szyję. Szedł powoli w kierunku schodów. Kiedy doszedł do krawędzi, zachwiał się i pewnie by upadł, gdyby nie pomoc kolegi. Spod jego rąk trysnęła krew... Ułamana tarcza szlifierki uderzyła w szyję, rozcinając tętnice i żyły po prawej stronie – Hubert zemdlał… Krew zaczęła tryskać w rytm serca, wszyscy panikowali. Dopiero 3 karetka, która przyjechała, mogła mu pomóc. Przewieźli Huberta do szpitala, ale tam lekarze nie mogli połączyć wszystkich naczyń krwionośnych. Potrzebny był helikopter i szybka zmiana szpitali. Wszystko trwało bardzo długo. Serce mojego synka zatrzymało się na całe 20 minut. To za długo, by można było wywalczyć życie i jeszcze zdrowie. Nastąpiło niedokrwienne uszkodzenie mózgu – udar niedokrwienny prawej półkuli, który doprowadził do spustoszenia. Ostra niewydolność krążeniowo – oddechowa, śpiączka, brak świadomości. Żaden lekarz nie dał mi gwarancji na to, że będzie dobrze. Kazali mi czekać, a tego czekania właśnie bałam się najbardziej. Na OIOM-ie zobaczyłam mojego synka w tych wszystkich kablach, zaintubowanego, bez życia. Wszystko za niego robiły maszyny, a ja tylko płakałam z bezradności. Mój synek stracił połowę mózgu, stracił normalne życie i wszystko, co się z tym związało. Nigdy już do mnie nie przemówi, nigdy nie porozmawia. Ale serce matki oczekuje od dziecka tylko jednego – żeby było, istniało, żyło... Obecnie jest w śpiączce – otwiera oczy, ale nie ma z nim kontaktu. Oddycha samodzielnie, ale wspomagają go tlenem. Wiem, że nadal nie jest świadomy, ale czuje. Serce mi krwawi, kiedy Hubert płacze. Wtedy płaczę razem z nim, bo przecież moje dziecko nie powinno płakać w szpitalnym łóżku. Hubert pilnie potrzebuje profesjonalnej i intensywnej rehabilitacji, jak również opieki lekarzy. Czeka go długa i bardzo kosztowna walka o życie i zdrowie. Rehabilituję Huberta w Polskim Centrum Rehabilitacji Funkcjonalnej gdzie otoczony opieką specjalistów, walczy o życie i sprawność. Ja muszę się uczyć razem z nim, jak walczyć razem z nim, jak się nim opiekować i jak go rehabilitować w warunkach domowych, bo przecież kiedyś Hubert wróci do domu, w co bardzo wierzę... Niestety taka rehabilitacja jest bardzo kosztowna i przekracza moje możliwości. Jestem samotną matką 6 dzieci, więc nigdy nie uda mi się zapewnić mu takiej opieki, jakiej potrzebuje. Zwracam się z prośbą o pomoc w gromadzeniu środków na leczenie i rehabilitację Huberta. Wiem, że mój syn nigdy już nie wróci do życia, sprzed wypadku, nigdy nie założy rodziny, nie pojedzie na samodzielne wakacje. Musiałam to jakoś przyswoić, pogodzić się z tym i zacząć normalnie żyć. Wypadek zniszczył wszystko to, co było dobre. Proszę Was o pomoc, by godnie poradzić sobie z tym wszystkim, co zostało i zadbać o możliwie najlepsze życie dla mojego synka. Za każdy grosz będę bardzo wdzięczna.

44 186,00 zł ( 30.76% )
Still needed: 99 431,00 zł
Tomasz Kwiatek
Tomasz Kwiatek , 32 years old

Horror, który nie miał prawa się wydarzyć

Tylko matka, której dziecko umiera, jest w stanie zrozumieć ten ból. Nie da się go opisać słowami, tak samo jak strachu, który paraliżuje ciało i umysł. Gdy w głowie mojego syna pękł naczyniak, Tomek odpływał w moich ramionach. Karetka ciągle nie przyjeżdżała, a on tracił przytomność. Bezsilność, którą się wtedy czuje, jest gorsza niż największe fizyczne cierpienie. Widzisz, że Twoje dziecko umiera i nie możesz zrobić nic, tylko trzymać go w ramionach i modlić się do Boga, żeby lekarze zdążyli na czas. Tomek przeżył i to był prawdziwy cud. Teraz, już od 9 lat, walczymy, by odzyskał utracone życie. Prosimy, pomóż nam w tym. 20 sierpnia 2008 rok - data końca szczęśliwego życia i początku horroru, który nie miał prawa się wydarzyć. Ciepły, letni dzień. Wakacje dobiegały końca, więc Tomek, wtedy pełen energii nastolatek, wybierał się na szkolne zakupy. Nagle rozbolała go głowa. Widziałam, że jest źle, bo słaniał się po ścianach. Powiedział, że wyjdzie na zewnątrz, żeby się przewietrzyć, że może wtedy mu minie. Nie minęło. Upadł na ziemię, tracił przytomność. Przyjazd karetki dłużył się w nieskończoność. Przyleciał helikopter, ale lekarz stwierdził wylew, w tej sytuacji nie mógł zabrać Tomka. Szalałam z rozpaczy i byłam w takim szoku, że niewiele pamiętam z tamtego dnia… Znaleźliśmy się w szpitalu. Tomograf i szybka decyzja - trzeba pilnie operować! Ale w tamtym szpitalu nie mogli, trzeba było jechać do kolejnego. Czas leciał, mijały cenne minuty, każda na wagę życia. Były wakacje, mnóstwo lekarzy na urlopie, nie byli nawet przygotowani na operację… Lekarz , którego wezwali powiedział, że musi operować w ciemno. W przypadku tętniaka kluczowy jest rezonans przed wylewem. Tu wylew już nastąpił, mój syn umierał i nie było czasu do stracenia. Pierwsza operacja trwała 4 godziny. Czekaliśmy z mężem pod salą szpitala i nie wierzyliśmy w to, co się dzieje. Chcieliśmy się obudzić, wrócić do domu, w którym czekałby na nas Tomek. Ale znaleźliśmy się w centrum dramatu, w którym żaden rodzic nigdy nie powinien być… W końcu operacja dobiegła końca, Tomek żył i to było najważniejsze! Ale po tygodniu nastąpił drugi wylew - mocniejszy, z większymi powikłaniami… Kolejna pilna operacja i konieczność usunięcia części kości czaszki, bo obrzęk mózgu był ogromny. I kolejny raz Tomek uciekł spod topora śmierci. Nawet lekarze nie potrafili powiedzieć, czy przeżyje, ale ja tak mocno modliłam się o cud… Tomek był w głębokiej śpiączce przez kolejne miesiące. Każdego dnia, w każdej minucie trwała walka o życie i zdrowie. Nie obyło się bez komplikacji… Jedną z nich była przebita opłucna, a w rezultacie odma płuc i ropień. Lekarze proponowali wówczas operację, ale ze względu na stan syna operacja była zbyt niebezpieczna. Powiedzieli nam wprost - Tomek tego nie przeżyje... Nie poddawaliśmy się, każde pieniądze przeznaczaliśmy na terapię i rehabilitację. Pożyczaliśmy gdzie się dało, a wszystko po to, by Tomek do nas wrócił. Dzisiaj wiem, że to nie poszło na marne. Dzięki temu syn jest dzisiaj z nami! Mijały miesiące, a my cały czas wierzyliśmy. Wreszcie po pół roku syn zaczął się wybudzać! Pamiętam szczególnie jeden moment - Tomek wskazał kartkę i długopis. Napisał na kartce, co ma ochotę zjeść. Łzy wzruszenia spływały po mojej twarzy, bo to była pierwsza czynność, którą mój syn wykonał samodzielnie od czasu tamtej tragedii. Wiedziałam, że wrócił, że teraz już będzie lepiej! Walczymy więc dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem… Powrót Tomka do dawnego życia trwa już 9 lat. Szczęśliwie jest sprawny umysłowo, po wylewie skończył nawet liceum w trybie indywidualnym! Walczymy jednak o jego sprawność, a ta walka jest trudna i bolesna. Wiemy jednak, że warto, widzimy postępy! Niestety, nie mamy już pieniędzy… Stać nas zaledwie na jedną godzinę rehabilitacji dziennie, ale to za mało. Pozwala Tomkowi nie stracić tego, czego nauczył się przez ostatnie lata, ale nie rozwija. Wszyscy rehabilitanci są zgodni - synek może odzyskać sprawność, może chodzić i być samodzielny, konieczna jest tylko i aż dalsza intensywna terapia. Ale nie możemy sobie na nią pozwolić, dlatego bardzo prosimy Was o pomoc. Nie sprawimy, że Tomek odzyska lata, które zabrały mu wylewy, ale ma dopiero 26 lat. Przed nim całe życie i mocno wierzymy w to, że kiedyś wyzdrowieje...

32 588,00 zł ( 38.44% )
Still needed: 52 178,00 zł
Dominik Kryszczak
Dominik Kryszczak , 34 years old

By w walce o samodzielność nie pozostał nigdy sam.

Może gdyby los zdecydował inaczej, Dominik byłby dzisiaj w zupełnie innym miejscu. Może właśnie rozpoczynałby pierwsze jazdy przed egzaminem na prawo jazdy, może planowałby wakacje, lub wyjeżdżał na studia. Życie potoczyło się inaczej. Dominik nigdy nie dogoni swoich rówieśników, bo przez życie nie idzie, ale jedzie na wózku inwalidzkim. Porażenie mózgowe odebrało mu normalne życie i zmusiło do walki o to, co innym przychodzi bez problemu. Do dzisiaj, choć minęło wiele lat, Dominik wciąż nie siedzi, nie chodzi... W domu można ćwiczyć, ale nigdy nie osiągnie się zdecydowanego sukcesu, jeśli nie pomogą specjaliści. Turnusy rehabilitacyjne to tak naprawdę największe pola walki okupionej łzami, bólem i ciężką pracą. To jedyna droga, bo jeśli w organizmie coś nie działa, trzeba to zmusić do pracy i zadbać o to by efekty nie poszły na marne. Dużą poprawę dały wyjazdy do Mielna, gdzie był rehabilitowany. Ponieważ sprawność ruchowa cały czas się poprawia, bardzo ważne jest kontynuowanie rehabilitacji. Obecnie Dominik został zakwalifikowany na rehabilitacje do Warszawskiego ośrodka gdzie specjalizują się w rehabilitacji osób z porażeniem mózgowym nową metodą Therasuit, gdzie osoby takie jak Dominik ćwiczą w specjalnych skafandrach. Tak program skupiony jest na określonych czynnościach, w których chory ma sobie samodzielnie radzić. Kiedy całe życie spędza się na wózku inwalidzkim, a ten musi zastąpić nogi, powinien to być dobry sprzęt. Lekarze znaleźli dla niego optymalny wózek, który nie będzie obciążał kręgosłupa i pozwoli funkcjonować bez bólu. Niestety to znów ogromne koszty, bez których to wszystko się nie uda. Optymalnym wyborem, dla kogoś, kto na wózku musi spędzić resztę ze swojego młodego życia jest wózek Kuschal R33 z napędem Smart Drive. Wózek posiada jedyny, opatentowany i oryginalny system rozpraszania i tłumienia drgań. Umiejscowiony jest centralnie w osi kręgosłupa i dzięki swojej konstrukcji zabezpiecza i chroni uszkodzony kręgosłup, przed nadmiernym przenoszeniem się drgań i wstrząsów powstałych w wyniku eksploatacji wózka na nierównych powierzchniach takich jak chodnik, bruk. W pomieszczeniach Dominik porusza się sam, ale w terenie pozostaje bezradny. Czeka, aż ktoś popchnie go kawałek. SmartDrive jest urządzeniem ułatwiającym poruszanie się wózka inwalidzkiego. Wystarczy delikatnie pchnąć ciągi, aby wózek zaczął się toczyć w pożądanym kierunku. To prawdopodobnie jedyny pojazd, jaki poprowadzi Dominik, dlatego tak bardzo mu zależy. Postanowił zwrócić się do Was, ludzi o wielkich sercach, bo sam nie da rady zarobić pieniędzy na taki sprzęt. Jest jednak szansa na to, że uda się poruszyć serca i dzięki temu osiągnąć samodzielność. Dominik marzy o czymś, na co żaden człowiek nie zwraca w swoim życiu uwagi. Proste rzeczy, takie jak przygotowanie porannej kawy, czy korzystanie z toalety, mogą przestać być dla niego marzeniem. Tak, dzięki pomocy, może wyglądać jego życie! Pomóżmy spełnić marzenie chłopaka, dla którego życie okazało się wyjątkowo trudne, a któ®e tak na prawdę dopiero się zaczyna.

123 623,00 zł ( 84.93% )
Still needed: 21 921,00 zł
Maria Kowalska
Maria Kowalska , 64 years old

When I wake up - darkness rises with me ... Please, help me see the light

I have been blind for nine years. Despite the huge problems I do not give up and I have a great desire for life, because I am a born optimist. The only way to improve my situation is to implement my plan... Will you listen to my short story? Stem cells and my damaged optic nerves - if they meet, maybe a day will come when I can not get up with dark, but a normal life. My eyes are dead, blind, dimmed. I have not used them for years, but now there is a chance! I would be happy if I could collect even a cure of one eye, which would change my situation diametrically. I would be as repaired as a car after renovation, and in my eyes, finally, light would appear. I could become a cyclopian in the female version - it's funny to you, it's a dream and happiness for me. I could, but I have no real possibility to realize this experimental idea, and I am determined. In my darkness I have to function and I have already lived 3500 days with my collegial blindness. In four walls, still needing help, still not knowing if and where it would come from. I was 10 years old when a seemingly innocent accident broke my plans and, consequently, took everything that was the most beautiful in the world. 3 operations, just to see something, blocked the further development of the optic nerves and took away my passion. I've always wanted to study  visual arts, but a blind artist is an unemployed artist. I went on the disability pension with a heavy heart. I did not want any pension, I wanted to see, work, live ... Post-traumatic shock. The second accident in my life - much heavier and tragic in consequences. In this case, my only son died! I did not think so far that darkness could have different faces ... It was a much stronger hit than it was in the childhood. Strong stress, a strong disease - glaucoma, took away the remnants of vision. I stayed more alone than loneliness predicts. It was dark, quiet and very bad ... 10% luxury. What is ordinary life for you is for me a luxury, not striking the walls or furniture ... When a human cannot see anything, she will not see a solution to the problem unless someone tells him about it. The doctors gave me a chance. I was offered a 10% of vision! A great thing, the greatest happiness, the only hope to see something in this life. Stem cell transplant can restore me the 10% of vision, but I have to make it. At the moment I'm doing everything to survive until the surgery is conducted, to raise money ... 10% is the fulfillment of my dream. I need to create a chain of huge people for this. Let me say so emphatically that I am counting on the help of the people who have been affected by my story. I hope that I will be able to do this great, innovative thing that would pave the way for people like me, and then it will be our common success, given to people who are disadvantaged. Full of hope and respect for the donors Maria Kowalska

12 199,00 zł ( 13.86% )
Still needed: 75 801,00 zł
Marzena Laskowska
Marzena Laskowska , 57 years old

O moją mamę będę walczyła do końca...

Na oddziale ratunkowym poznałam swoją mamę po stopach. Podpięta do respiratora, wśród nerwowego gwaru lekarzy i ratowników, leżała kobieta, która dała mi życie, z którą jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej rozmawiałam w domu. Takiego telefonu, jaki dostałam tamtego dnia, nie życzę nikomu i nigdy. Nie spodziewałam się niczego złego, kiedy w słuchawce rozległ się krzyk – "Pani mama zemdlała i zabiera ją karetka pogotowia". To było ponad moje siły, kiedy po chwili stałam w szpitalu, a obok mnie umierała moja mama… Pierwsze słowa w szpitalu: brak kontaktu, zero jakiejkolwiek reakcji. Kolejne były jeszcze gorsze: pęknięty tętniak, 1% szans na przeżycie, mama nie dożyje do operacji. Kiedy otworzyły się drzwi sali i wyszedł lekarz, nie umiałam zebrać myśli, skupić się. Wręczono mi rozcięte ubrania mamy i przepraszano mnie, że nie można ich było zdjąć w inny sposób. Stałam na korytarzu, trzymając te poszarpane ubrania i starałam się odczytać z jego ust słowa, które słyszałam jakby zza grubej szyby. “Nie będziemy operować, to już nie ma sensu, jeśli chce Pani zawiadomić rodzinę, to proszę zrobić to teraz i proszę powiedzieć, że mają godzinę na dotarcie do szpitala…” Moja mama, która była ze mną od zawsze, którą kochałam nad życie i bez której życie nie istniało, dostała godzinę. Leżała teraz pod prześcieradłem, podpięta do respiratora, bez żadnych szans na przeżycie. Nie umiałam tego wszystkiego poskładać w całość. To było jak jakiś koszmar, który za chwilę się skończy i który trzeba jedynie przeczekać. 1% szans na przeżycie to zbyt mało, by w ogóle myśleć o operacji. Wtedy stał się pierwszy cud, który wydarzył się na naszych oczach. Kiedy weszłyśmy z siostrą do sali, mama poruszyła ręką i nogą, jednocześnie dając nam znak, że żyje, że nas słyszy i czuje naszą obecność. To wystarczyło. Niemal natychmiast lekarz, który zobaczył to, co my, podjął decyzję – operujemy. Poczułam w jednej chwili nadzieję, ale i to, że tracę ją po raz drugi. Mamę przewieziono do sali operacyjnej, gdzie rozpoczęła się walka, której przed kilkunastoma minutami nikt nie potrafił sobie nawet wyobrazić. 4 godziny czekałam na śmierć lub życie mojej mamy. Nic z tego nie rozumiałam, bo jeszcze przed chwilą nikt nie dawał jej szansy, aż w końcu mama sama nie dała znaku życia. Jeśli przeżyją, to tylko dlatego, że udało się jej o to poprosić, że ruszyła ręką, że pokazała, że tutaj jest. Jak się później okazało, lekarze kilkakrotnie rozkładali nad mamą ręce w trakcie operacji. Mama przez 4 godziny straciła całą swoją krew, a przeżyła tylko dzięki transfuzjom. Lekarz, który do mnie wyszedł, użył tylko jednego słowa – cud. W trakcie pobytu czekano, aż płuca podejmą pracę, aż otworzy oczy, zareaguje na dźwięk. Mama trafiła do OIOM, żyła, oddychała przez rurkę tracheotomijną, była karmiona przez sondę, miała centralne wkłucie i kilka różnych drenów. Dla mnie to wszystko nie miało znaczenia. Ważne było, że mam mamę, że wciąż jest ze mną i mogę trzymać jej ciepłą dłoń. Nikt nadal nie dawał jej szans. 3 dni – jeśli je przeżyje, zyska jakiekolwiek szanse. Później mówiono o 7 dniach, 21… Tamtego dnia weszłam na OIOM i do dziś nie pamiętam, co pierwsze pojawiło się na mojej twarzy. Łzy szczęścia czy uśmiech. Mama leżała i patrzyła na mnie, w pełni rozumnym skupionym wzrokiem. Wróciła! Nie da się opisać uczucia, jakie towarzyszy chwili, w której odzyskuje się matkę. 17 października mama przeszła pół sali z pomocą rehabilitanta i tryskała energią. 18 października świat nam się znowu zawalił… Koło południa zastaliśmy ją leżącą w łóżku z 39-stopniową gorączką, drgawkami. Nie reagowała na nic. Po wszczęciu alarmu i tomografii komputerowej padła diagnoza – ostre wodogłowie i obrzęk mózgu. Wykonano operację, podczas której założono dren i wyczyszczono chirurgicznie rany pooperacyjne. Po badaniach okazało się, że mama została zarażona bakteriami i usłyszeliśmy, że ma zapalenie mózgu i opon mózgowych. Została przeniesiona na Oddział Neurochirurgii, gdzie przez wiele dni nie było z nią żadnego kontaktu. Dostawała ogrom leków, antybiotyków, wlewy dożylne z powodu skrajnego niedożywienia. Rehabilitacja odbywała się tylko w szpitalnym łóżku i była bardzo ograniczona ze względu na nieustępującą gorączkę i zły stan mamy. Mama nie potrafiła nawiązać z nami żadnego kontaktu, nie można było zaobserwować nawet mimiki jej twarzy. Kolejne tygodnie, które powinny upływać na rehabilitacji, mama spędzała, leżąc w łóżku, zamknięta w izolatce, nie widziała naszych twarzy, nie czuła dotyku, ponieważ nosiliśmy maski, fartuchy i kazano nam zakładać rękawiczki. Każdego dnia miała kilkakrotnie wkładany dren w drzewo oskrzelowe, ponownie założono jej centralne wkłucie. Była zbyt słaba na jakąkolwiek rehabilitację. Po kolejnych ciężkich dniach przed świętami Bożego Narodzenia, mama została przeniesiona ponownie na Oddział Rehabilitacji. W wyniku stresu i wspomnień z października doznała dwukrotnego napadu padaczkowego. Dowiedzieliśmy się również, że mama przeszła sepsę. Zaczęliśmy od nowa, jeszcze raz, ale ze stopnia niżej. Teraz było już o wiele trudniej, mama straciła władzę w prawej ręce, doszły bolesne przykurcze i inne problemy. Powoli zaczyna coraz więcej mówić, jednak kontakt jest z nią utrudniony ze względu na to, że ma problem z wymawianiem niektórych głosek, ze złożeniem całego zdania, czasami słowa są zniekształcane. Wspieramy mamę i ćwiczymy z nią każdego dnia, dokumentując jej postępy, żeby sama widziała, jak bardzo jest dzielna. Życie zatoczyło koło. Teraz to ja jestem świadkiem jej pierwszego kroku, pierwszych słów i zdań. Marzę o tym, żeby mama mogła samodzielnie pójść do kuchni, zrobić sobie kawę, kanapkę, obiad, żeby mogła przeczytać książkę, żeby zejście po schodach nie wymagało kilku osób, żeby mogła porozmawiać przez telefon, napisać coś, policzyć, porozmawiać z kimś, spotykając go na ulicy, pójść na spacer, a nie przejechać się wózkiem, żeby wyjazd do lekarza nie wymagał przejazdu karetką transportu medycznego, żeby mogła pobawić się z wnukami, żeby mogła po prostu żyć i być samodzielną. Każdego dnia walczymy o tę sprawność, o każdy krok, słowo, ruch ręką. To wspaniałe, jak bardzo mama chce wrócić, jak przezwycięża wyrok losu, z którym przyszło jej żyć. Pomóżcie nam w dalszej walce, pomóżcie nam zebrać pieniądze na turnusy i rehabilitację domową. Mama jest wciąż młodą i pełną życia kobietą, która żyje tylko dzięki temu, że stał się cud w jej życiu. Drugi cud może stać się dzięki Wam, dlatego prosimy o pomoc.

69 256,00 zł ( 57.43% )
Still needed: 51 329,00 zł
Ewa Isielonis
Ewa Isielonis , 32 years old

Walka o lepsze jutro niepełnosprawnej artystki

Dla Ciebie to coś normalnego, codzienność, o której nie myślisz. Dla mnie to szczyt marzeń, szansa na pokonanie kolejnego kroku w drodze do celu, którym jest samodzielność. O czym mówimy? O łazience. Niby błahostka, ale dla mnie, osoby na wózku, to problem, z którym muszę się zmagać kilka razy dziennie. Z chorobą sobie radzę, wzięłam życie we własne ręce. Jednak marzenie o łazience przystosowanej dla niepełnosprawnych może się spełnić tylko z Twoją pomocą. Pomożesz mi? Jeżdzę na wózku i od urodzenia zmagam się z Dziecięcym Porażeniem Mózgowym. Nie widzę też na jedno oko. Różnię się od innych ludzi fizycznie, ale przecież to wnętrze jest najważniejsze. Wierzę, że moja dusza jest piękna, w końcu mówię o sobie, że jestem artystką. Dlaczego? Bo kocham śpiewać. Gdy to robię, przestają liczyć się takie rzeczy, jak niepełnosprawność, jak choroba. Gdy śpiewam, czuję, że żyję. Odkrycie tej umiejętności nadało nowy sens. To pasja, która mnie buduje, która mnie prowadzi i sprawia, że każdy dzień staje się piękniejszy. Lubię bujać w obłokach, wyobrażać sobie przyszłość, w której jestem samodzielna. Wtedy jednak boleśnie upadam na ziemię. Wystarczy, że chcę tylko skorzystać z łazienki... Nie wjadę do niej na wózku, wejście jest za wąskie. Muszę wtedy prosić o pomoc... Nie jestem lekka jak piórko, więc to duży kłopot. Kolejny to toaleta - bardzo wąska, dostęp do niej jest utrudniony. Koszmarem jest też wanna - tylko osoby na wózku zrozumieją, jak trudne jest wzięcie zwykłej kąpieli... Marzę o prysznicu, o tym, by móc samodzielnie się umyć... Nie ma co ukrywać, ja i moi rodzice mamy ograniczone możliwości finansowe. Jednak dzięki pomocy dobrych ludzi mogę robić to, co kocham najbardziej. Od kilku lat pobieram lekcje śpiewu, wyjeżdżam na koncerty i festiwale. Spełniam swoje marzenia małymi kroczkami. Co jeszcze przede mną? Chciałabym pewnego dnia wystąpić na jednej scenie razem z zespołem Blue Cafe i Red Lips. Na razie o tym tylko śnię, ale kto wie, co się stanie w przyszłości? Moim celem jest również zorganizowanie festiwalu dla osób niepełnosprawnych. Chciałabym, by tak jak ja odkryli w sobie sens życia. By uwierzyli, że nie są gorsi. Ja już wiem, że występy przed publicznością są na to najlepszym lekarstwem. Gdy ludzie klaszczą zaczynasz wierzyć, że jesteś wyjątkowy, że pomimo niepełnosprawności jesteś normalnym człowiekiem i jak każdy człowiek zasługujesz na szacunek i uznanie. Gdy jestem na scenie, wszystko inne przestaje się liczyć. Już nie jestem tą Ewą na wózku, która niedowidzi. Staję się pięknym ptakiem, który śpiewa najlepiej, jak umie. Uwielbiam występować i udowadniać innym i sobie, że niepełnosprawność to tylko stan ciała, że liczy się to, jakimi osobami jesteśmy. Mimo mojego pozytywnego podejścia do życia wiem, że choroba niestety wiąże się z niedogodnościami… Jednym z nich jest moja łazienka. Za mała, żebym mogła do niej wjechać na wózku. Zwykła wanna to dla mnie przeszkoda nie do pokonania w pojedynkę. Widziałam cudowne łazienki, przystosowane do niepełnosprawnych. Wygodne, przestronne, w których osoba na wózku świetnie sobie radzi. Chciałabym nie być uzależniona od pomocy innych. Nie chcę, by każde wyjście do łazienki było wielką przeprawą. To takie przyziemne, a jednocześnie poza moim zasięgiem… Wszystko ma swoją cenę, a niektórych marzeń, mimo wielkich chęci, nie uda się spełnić samodzielnie. Tą barierą są pieniądze. Dla mnie bardzo duże… Dlatego proszę o pomoc. Podaruj mi szansę na samodzielność.

30 878,00 zł ( 21.93% )
Still needed: 109 861,00 zł